Czas najwyższy, żeby ponadrabiać zaległości, zwłaszcza że wkrótce będę miał tyle wrażeń na codzień, że na pewno nie znajdę czasu, żeby o poprzednich wypadach napisać.
Do Maroka wybrałem się w lipcu, z zamiarem odwiedzenia przyjaciółki z liceum, która z mężem i synkiem Kamilem mieszka w Casablance. Życie napisało jednak inny scenariusz (co mi Ania do dzisiaj wypomina 😛 ) i w Casie spędziłem tylko trzy dni. Odwiedziłem Maroko w trakcie Ramadanu i to mógł być powód, dla którego nikt z CouchSurfingu nie odpowiedział na moją prośbę. Ale znalazłem miły i tani hostelik tuż przy słynnym placu Jemaa el-Fnaa. Przed przyjazdem czytałem, że w Marrakeszu o wszystko trzeba się targować, o czym przekonałem się już na lotnisku, kiedy to nowopoznane znajome walczyły jak lwice o niższą cenę za taksówkę. Nie myślcie sobie, że lubię się rozbijać taksówkami, z lotniska odjeżdża do centrum autobus, ale na przystanku nie ma rozkładu, a po 40 minutach zostałem na lotnisku ja, wspomniane Australijka i Włoszka i grupa Hiszpanów, która chyba w ogóle nie wiedziała o co chodzi. W ciągu kilku dni jednak doszedłem do takiej wprawy, że targowałem sie nawet za moich znajomych, wzbudzając powszechną irytację, bo oni chcieliby już kupić tę popielniczkę i pójść dalej 🙂 Byłem przez handlarzy nazywany Berberem, rzucano mi spojrzenia, jakbym zabierał im jedyną ukochaną córkę z domu, ale byłem twardy jak Tommy Lee Jones w Ściganym i dalej się targowałem. Jak już się domyślacie, miałem z tego wielką frajdę 🙂 Kierowca taksówki palił jednego papierosa za drugim, ale jak to wytłumaczył, z powodu Ramadanu cały dzień nie palił. Nie wiem czy przejeżdżanie na czerwonym świetle to także wina Ramadanu, ale kierowca, z fajką w ustach, uspokajał mnie wymawiając jedyne znane mu angielsku słowo, czyli OK 🙂 Z francuskiego zrozumiałem, że on tu jeździ już całe życie, ale biorąc pod uwagę jego wiek, to chyba zaczynał jeszcze na osiołku…
Jak już wspomniałem, hostelik znajduje się tuż przy wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO placu i wieczorem panuje tam cudowna atmosfera (pomimo, że każdy chce Cię na coś naciągnąć). Wieczorem rozkładają się tam dziesiątki straganów, gdzie za nieduże pieniądze można spróbować miejscowych przysmaków: szaszłyków, kuskusu czy tadżinu.
Plac Jemaa el-Fnaa wieczorem
Na placu jest mnóstwo ludzi, którzy mogą Ci powróżyć, sprzedać coś, zakląć węża czy dać się pobawić z małpką (swoją drogą małpki te przedstawiały żałosny widok) – wszystko za opłatą oczywiście. W Marrakeszu wszystko ma swoją cenę, wskazanie drogi, zdjęcie, itd. Było to na początku bardzo irytujące, ale rozmawiałem dużo z młodymi Marokańczykami pracującymi w hostelu (Abdel i Jaouad stali się po paru dniach dobrymi znajomymi) i oni mi przedstawili zupełnie inne spojrzenie na ten temat. W Marrakeszu ludzie mogą zarobić tylko na turystyce, społeczeństwo jest biedne i nie ma żadnego systemu świadczeń (jednym z pięciu filarów Islamu jest tzw. jałmużna, więc teoretycznie muzułmanin powinien oddać część majątku biednym), więc każdy musi sobie jakoś radzić. Można kupić paczkę papierosów i sprzedawać na sztuki, albo można oferować pomoc w odnalezieniu adresu w labiryncie uliczek medyny (starego miasta). Jeśli więc ktoś poświęca 30 minut, żeby Cię gdzieś zaprowadzić, dlaczego miałbyś tylko podziękować i pójść sobie. Daj napiwek i wtedy podziękuj. Oczywiście, niektórzy są naprawdę natrętni i będą szli za Tobą, nawet jak im powiesz, że znasz drogę. Tych należy delikatnie zbyć, chociażby mówiąc: „La, shukran” (La, sziukran – nie, dziękuję po arabsku).
Nazwa jednego z targów w Marrakeszu
Miałem na Marrakesz pięć pełnych dni, więc, nauczony doświadczeniem z Wilna, postanowiłem podejść do zwiedzania na luzie. Wyluzowałem się bardziej, niż planowałem 🙂 Następnego ranka w hostelu pojawiła się grupka młodych Włochów, którzy uczyli się arabskiego w Rabacie i wpadli do Marrakeszu na weekend. Po porannej fajce pokoju postanowiliśmy pozwiedzać razem. I w ten sposób ja, Edo, Martina i Giulia staliśmy się nierozłączni na trzy dni. Najpierw wyruszyliśmy na targ (Souk). Nie muszę mówić, że dziewczyny były wniebowzięte, ja i Edo trochę mniej. Daliśmy się zaprowadzić do apteki, gdzie pan, płynnie mówiący po włosku, wyjaśnił co się odbywa w tym przybytku (rozczaruję Was, nie mówię po włosku, Edo mi troszkę tłumaczył). Po dokonaniu niezbędnych zakupów w tejże aptece, zaczęliśmy się powoli (zahaczając o różnego rodzaju sklepiki i warsztaty) przedzierać w kierunku Medrasy Ben Youssef. Ta założona w XII wieku islamska szkoła jest teraz przerobiona na muzeum i każdy zainteresowany w kulturze bądź architekturze islamskiej znajdzie tam coś dla siebie. Ja zostałem olśniony architekturą Islamu w czasie pobytu w Andaluzji prawie osiem lat temu. Jedną z charakterystycznych cech są bardzo rzadkie przedstawienia figuralne (ludzi i zwierząt), dominują ornamenty geometryczne, roślinne czy też dekoracyjne kaligrafowane pismo. Jest to jedna z tych rzeczy, które mogę długo podziwiać, mimo, że nigdy mnie nie ciągnęło do architektury.
Piękne rzeczy, tylko pamiętajcie – targujcie się! 🙂
W warsztatach usłyszysz wszystko o produkcji, ale napiwek albo zakup jest oczekiwany…
Ja poprzestałem na napiwku, choć do twarzy mi w tym było 🙂
W Muzeum Ben Youssefa
Naprawdę sporo czasu spędziłem w tej medresie
Popołudnie minęło nam na sjeście w hostelu, a wieczorem razem z Włochami i poznanymi poprzedniego dnia dziewczętami zjedliśmy obiad na placu, rozkoszując się troszkę niższą temperaturą.
Wokół centrum można znaleźć mnóstwo małych biur podróży, a i w Waszym hostelu czy riadzie na pewno będą jakieś ulotki. Jest sporo ofert wycieczek jedno- lub kilkudniowych, czy to w góry Atlas, na pustynię czy do innych atrakcji. My postanowiliśmy wybrać się do doliny Ourika. Jeśli jesteście większą grupą i macie czas, warto sobie np. wynająć taksówkę. My zapłaciliśmy po 15 euro, jednak uprzedzam z góry, że to tylko transport. Nie jest wliczone żadne jedzenie, restauracja, do której Was zaprowadzą będzie droższa niż w Marrakeszu a i przewodnikowi coś się należy. Oczywiście, zanim dotarliśmy do wodospadów trzy razy zatrzymywaliśmy się a to w sklepiku, a to w wytwórni oleju. Można zostać na boczku, a można też posłuchać, popatrzeć, przymusu kupowania nie ma, ale za herbatkę napiwek by się przydał 🙂 Dotarliśmy w końcu do wodospadów i na ziemię mnie one nie powaliły, trochę jak nasz Kamieńczyk, ale miło było posiedzieć nad wodą w tym skwarze. Jak już wspomniałem, opcji wycieczkowych jest sporo, ja chciałbym jeszcze wrócić do Maroka, żeby pojechać na pustynię, powędrować po Atlasie i zwiedzić północ kraju (no i odwiedzić Anię 🙂 ).
A tak robimy olej arganowy – a teraz wszyscy po piątaku 🙂
Trochę wody dla ochłody w trakcie obiadku
Ot, i cała atrakcja…
Następny dzień był ostatnim dziem Włochów, wracali do Rabatu. Powłóczyliśmy się po mieście, pijąc herbatkę tu i tam, ja postanowiłem ich odwiedzić na jeden dzień w Rabacie i rozstaliśmy się (chlip, chlip). Jeśli w trakcie mojej podróży szczęście będzie mi dopisywało jeśli chodzi o poznawanych ludzi, to będzie to bardzo udana wyprawa. Korzystając z pięknego zachodu słońca wybrałem sie obejrzeć meczet Koutoubia, z wysokim na 69 metrów minaretem. Meczet znajduje się o kilka minut spacerkiem od placu i można zawsze na niego się kierować, jeśli się zgubicie. Jeśli widok meczetu wydaje Wam się znajomy, to pewnie dlatego, że na wzór Koutouby wybudowano chociażby Giraldę w Sewilli. Meczet zbudowany był w drugiej połowie XII wieku przez dynastię Almohadów i jest największym w Marrakeszu. Nazywany jest również Meczetem Sprzedawców Książek, ponieważ kiedyś ustawiali oni w pobliżu meczetu swoje stoiska, sprzedając rękopisy. Mała ciekawostka, meczet został rozebrany po wybudowaniu, ponieważ przy budowie popełniono błąd w wyliczeniach i mihrab (bogato zdobiona nisza bądź płyta) nie był skierowany w kierunku Mekki.
Meczet Koutubia o zachodzie. Te rozłożone maty służą wiernym do modlitwy
Cudeńko…
W następnym poście opiszę resztę wizyty w Marrakeszu, a także Rabat i może uda mi się wcisnąć Casablankę, chociaż tam się sporo działo 🙂